Czytam.
Ogromnie dużo i ogromnie namiętnie.
I szybko. I właściwie bez żadnych ograniczeń co do tematyki, formy, tematyki.
I jeszcze gadam. Chyba równie namiętnie.
Słów mi w głowie nigdy nie było brak i dzielę się nimi, czy adresaci tego chcą czy nie ;)
Czyściciel podłóg bywalcem 3-gwiazdkowych restauracji. Specjalista od ogrzewania - melomanem z ciągotą do saksofonu. Leniwy sąsiad człowiekiem na wskroś złośliwym, ale pełnym przydatnych powiedzonek i spostrzeżeń...
Tacy są Prowansalczycy w powieści Petera Mayle'a.
Nietuzinkowi, nie zwyczajni. Za to fascynujący, trochę zbyt pyszałkowaci, trochę zbyt pesymistyczni - ale za to z całą pewnością fantastycznie nietuzinkowi.
Prowansja w oczach osiadłego tam Anglika jest przede wszystkim...sympatyczna.
Nie tylko piękna, wciąż przede wszystkim bliska naturze i jej rytmowi, ale sympatyczna dziwactwami jej mieszkańców.
Jeśli doliczyć do tego lenistwo i niepunktualność francuskich robotników, francuską pychę, piractwo drogowe, nadmiar wina i skłonność do przekomicznego czarnowidztwa - wychodzi z tego opowieść warta każdej, spędzonej nad nią minuty.
Jak dla mnie, to jedna z tych opowieści, po które wraca się jak do wspomnień o pierwszej miłości.
Po to, by rozgrzała, rozbawiła, rozczuliła.